Przynieśli go szóstoklasiści. Na własne oczy widzieli jak potrącił go autobus. Marnie to wyglądało. Owinęłyśmy go z Klaudią w koszuklę. Prawie przez godzinę dochodził do siebie. A gdy nabrał wigoru, trzeba było zrobić rzecz najtrudniejszą, czyli podrzucić jego drobne ciałko ( bo jerzyki same z ziemi nie wystartują).Potwornie bałam się, że sobie nie poradzi, ale on natychmiast złapał wiatr w skrzydła i dołączył do współplemieńców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz